Dziś mijają dwa tygodnie odkąd
zacząłem pracować jako samodzielny instruktor nauki jazdy kat "B".
Powinienem pewnie napisać zgodnie z tytułem postu jak to jest ciężko
młodemu instruktorowi, jak to ma problem z topografią i że kursanci nie
są wyrozumiali, itd. Cóż, nie napiszę tak. Wbrew pozorom jest całkiem
miło i przyjemnie.
Ale zacznijmy od początku.
W
31-szej wiośnie swojego życia postanowiłem, że można by zmienić zawód.
Trochę nad tym myślałem i wyszło, że instruktor nauki jazdy to brzmi
dumnie. W sumie jako stary instruktor harcerski mam doświadczenie w
pracy z ludźmi a jako były instruktor Europejskiej Rady Resuscytacji z
zakresu BLS/AED mam doświadczenie w uczeniu. Do tego wszystkiego lubię
jeździć samochodem i nawet całkiem nieźle znam przepisy. Po
przeanalizowaniu wszystkich zadów i waletów, decyzja zapadła. Trzeba
zebrać kasę.
1700
zeta piechotą nie chodzi, do tego 130 badania, 220 egzamin, 50 za
zaświadczenie o niekaralności i 50 za wydanie legitymacji. Do tego
trzeba doliczyć jeszcze zdjęcia, przejazdy itp pierdoły, więc trzeba
było uzbierać te 2,5 tyś. Na szczęście na początku nowego roku
podstawowa firma w której pracuję na co dzień wypłaca trzynastkę więc
wystarczyło kilka miesięcy poczekać.
No
dobra kasa jest i co dalej? Ano dalej trzeba było ukończyć kurs.
Rozpoczęty 2 lutego, prawie każdy weekend - piątek, sobota niedziela. Po
wykładach czas na praktyki. 30 godzin do wyjeżdżenia jako bagaż w eLce.
Miałem bardzo dużo szczęścia, udało się trafić (o czym oczywiście wtedy
nie wiedziałem) do moim zdaniem jednego z najlepszych instruktorów
nauki jazdy w Krakowie. Instruktora który uczy myślenia za kierownicą i
który bardzo dużo wymaga od kursanta. Co więcej bardzo dużo wymaga
również od kandydata na instruktora, którego nie traktuje jak zło
konieczne. Muszę przyznać, że te praktyki bardzo zweryfikowały moje
zdanie na temat tego co sam potrafię i jakim chcę być instruktorem.
Jestem ambitny, chcę być dobrym instruktorem dlatego zamiast wymaganych
30 godzin wyjeździłem dużo więcej. W między czasie miałem możliwość już
siedzieć na prawym fotelu podczas nauki jazdy na placu manewrowym. Niby
nic ale jednak człowiek się uczy jak działają te pedały po prawej
stronie, jak ustawić lusterka, jak obserwować otoczenie samochodu, jak
uważać za kursanta no i oczywiście jak mówić do niego aby ten zrozumiał.
I tak zleciały te praktyki na jeżdżeniu, poznawaniu zupełnie wcześniej
nie znanego dla mnie rejonu miasta, poznawaniu technik uczenia,
poznawaniu swojej niewiedzy, ciągłego uczenia się. Muszę przyznać, że po
tych praktykach nabrałem sporo pokory, wykłady były ciekawe i przydatne
ale na pewno nie przygotowały mnie do roli instruktora tak jak te
praktyki.
No
i nastał 2 maja, zleciało jak z bicza strzelił. Jesteśmy po egzaminach
wewnętrznych. Zabrałem papiery całej grupy i jazda do Wrocławia złożyć
dokumenty aby wyznaczyli nam termin egzaminu. Dlaczego akurat do
Wrocławia? Bo jak wieść gminna niesie, tylko tam da się zdać egzaminy :)
Pani urzędniczka rzuciła okiem na dokumenty - 15 kompletów i podała
datę. 2 czerwca 2012 roku.
No
więc został miesiąc. Gorączkowe rozwiązywanie testów, dyskusje na
TwarzoKsiążce wśród naszej grupy kursowej, rozwiewanie wątpliwości i
tłumaczenie trudnych zagadnień. Miesiąc minął tak szybko jakby go w
ogóle nie było. Pakujemy się w trzy samochody i ruszamy o 4 rano do
Wrocławia.
Wrocław
przywitał nas bardzo kapryśną pogodą. Niby nie pada, ale chmury są,
wieje, raczej zimno. trudno pogoda przeciw nam, ale nie czas na myślenie
o pogodzie. W holu Dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego ok 70-80 osób.
Wszyscy czekają na egzamin. Dotarło do nas że jednak trochę nam tutaj
zejdzie. Ale skoro powiedziało się A to trzeba iść za ciosem.
Na
pierwszy ogień testy. Dwa zestawy, jeden podstawowy z przepisów, drugi
rozszerzony z metodyki, psychologii i prowadzenia ośrodka. Czas start.
Zerkam na testy i.... pustka w głowie. Dosłownie pustka w głowie. A
przecież te testy rozwiązywałem w domu, czytałem ustawę, słuchałem
uważnie na wykładach i robiłem notatki a tu dupa. No nic jakoś trzeba
przez to przebrnąć. Oddaję kartki jako jeden z pierwszych, jakoś to
będzie. Może się uda. Na korytarzu coraz więcej osób. Oczekiwanie w
nieskończoność na ogłoszenie wyników. Prawie godzinę łaziliśmy jak po
maturze ustnej i jak uczniaki dyskutując w jakim pytaniu jaka miała być
odpowiedź. Już wiem że egzamin oblałem. Za dużo błędów zrobiłem. A
ściślej za dużo o jeden. Ten jej pierniczony punkcik. No ale nic, trzeba
trzymać fason i iść na ogłoszenie wyników z podniesioną głową.
Zapraszają do sali. Zasada ogłoszenia prosta jak budowa cepa. Osoby
wyczytane nie zdały, osoby których nazwiska nie padły na głos przeszły
do następnego etapu tego specyficznego "Mam talent". Sprawa o tyle
niefajna, że lista osób którym się nie udało nie jest ułożona
alfabetycznie. Dlatego, pomimo pewności, że oblałem, ciśnienie jest.
Przy każdym nazwisku zaczynającym się na moją literę serce wali jak przy
skoku na bunge... zbudowanego ze stalowej linki... uwiązanej przy
szyi... Skończyli czytać. Mojego nazwiska nie ma. Co to znaczy? Chwila
niepewności, na pewno jest jakaś druga lista tylko na tej się miejsce
skończyło. Nie jednak nie ma. Dopiero to do mnie dotarło. Nie wyczytali a
to znaczy, że stresować trzeba się będzie dalej. Chwilowy szał radości.
Niby już człowiek spokojny, niby już wie że ma to za sobą, oblał testy
więc ma spokój, nie musi się więcej tego dnia stresować a tu guzik.
Chciałeś chłopie to masz. Dwa etapy przed Tobą, a każdy gorszy od
poprzedniego. Największy stres dopiero przed Tobą. No ale micha się
cieszy. 1-0 dla mnie.
Znowu
trzeba czekać. Drugi etap. Niby prosty ale kto go tam wie. Wchodzi się
po kilka osób do sali, losuje karteczkę z tematem, chwila na
przygotowanie a potem odpowiedź przed komisją. Normalnie jak na maturze.
Tyle, że pytania bardziej powalone. Jak się ma szczęście to trafia się
na pytanie w stylu: "Podaj hierarchię sygnałów i znaków na drodze", jak się ma pecha to się trafia na: "Wymień wszystkie osoby mogące na drodze wydawać polecenia kierującemu" lub "Wymień sytuację w których wolno wyprzedzać z uwzględnieniem wyprzedzania z prawej strony oraz zakazów".
Temat pierwszy banał. 1,5 minuty mówienia. Te drugie, to tematy rzeki
gdzie nie wiesz z której strony i w którym momencie padnie pogrążające
Cię pytanie ze strony szanownej komisji. Miałem pecha. A jakże. Trafiłem
na to trzecie pytanie. Spokój, tylko spokój może mnie uratować. Oprócz
odpowiedzi na to konkretne pytanie trzeba też powiedzieć jakie są cele i
środki, jaki jest typ lekcji itd. No, metodyka jednym słowem.
Przesympatyczna pani psycholog na wykładach powtarzała nam: "Najlepiej
zacząć wypowiedź od tego co się umie, tak żeby zrobić dobre wrażenie
na komisji. Zacznijcie właśnie od metodyki, powiedzcie te cele itd, a
potem przejdźcie do tematu. Uspokoicie komisję, bo potem mogą wam zadać
pytanie z metodyki lub psychologii i będziecie mieli problem.
Pamiętajcie liczy się pierwsze wrażenie." Dobra, taki mam plan. Z
metodyki czuję się nawet pewnie. Szybko kreślę na kartce plan swojej
wypowiedzi. cele, środki,itp. Potem kilka słów o wyprzedzaniu i dadzą mi
spokój. Przecież jest tyle osób nie będą mnie trzymali zbyt długo.
Podobno trzymają osobę góra 5 min. Trudno, raz kozie śmierć. Podnoszę
rękę, nie nie poddaję się, zgłaszam swoją gotowość pójścia na rzeź.
Siadam przed komisją i słyszę słowa które momentalnie mnie mrożą a włosy
stają dęba, nawet te w okolicy kostek u nóg. "To może niech pan zacznie od tematu pytania, a ja potem zadam jakieś pytanie z metodyki". No żeby was cholera jasna wzięła. Jedyne co teraz mam w głowie to cytat z pewnego filmu: "No i wylądował w pizdu.... i cały misterny plan też w pizdu...".
I już wiem, że wrażenie zrobię, nie wiem czy będzie dobre ale na pewno
będzie. No to jazda z tym koksem. Coś tam odpowiadam, coś pamiętam.
Wybitne to to nie jest ale jakoś bardzo złe też nie. Komisja o dziwo
dość wyrozumiała, podpowiada, każe się ponownie zastanowić jak się
palnie głupstwo. Wreszcie słyszę, że komisja już wie wszystko co chciała
wiedzieć. Zostaje pytanie z metodyki. Miła pani psycholog prosi o
wymienienie trzech faz lekcji. Uffff emocje chwilowo siadły. Pytanie
banalne. 2-0 dla mnie. Etap zaliczony.
Teraz
szybko coś zjeść i trzeba jechać prawie za miasto na etap trzeci,
najgorszy czyli plac manewrowy. Tutaj kolejność odwrócona więc trochę
się naczekam. Dwie komisje, jedna do kat B, druga do wszystkich
pozostałych. Zasady dość proste. Dwie osoby, jedna wciela się w kursanta
druga w egzaminatora. Kursant ma pokazać wszystkie płyny oraz całe
oświetlenie zewnętrzne, egzaminator ocenia czy dobrze. W dowolnym
momencie gdy tak zadecyduje komisja osoby się zamieniają rolami. Potem
każda z tych osób ma przejechać pasem ruchu do przodu i do tyłu, czyli
stary dobry łuk. Jak się okazało komisja oblewa ostro za byle głupstwa.
Za nie powiedzenie jak się sprawdza poziom płynu chłodniczego, za złe
światło, za brak upewnienia się czy wszystkie drzwi pojazdu zamknięte,
za brak upewnienia się czy można bezpiecznie ruszyć, itp. Osoby oceniają
się również nawzajem. Więc jeśli jedna osoba popełni błąd a druga tego
nie wyłapie to oblewają obie. Oczywiście wśród oczekujących zarówno
przed testami jaki przed placem mnóstwo teorii i rad. Jedyne wyjście
zamknąć się w sobie, po swojemu na spokojnie się stresować i nie słuchać
innych. W końcu ta druga komisja skończyła egzaminować inne kategorie i
zabrała się za B. Jak się okazało później była o wiele bardziej
wyrozumiała, ale nie uprzedzajmy faktów. Pada moje nazwisko, oraz
nazwisko jakiejś osoby której nie znam. Ktoś z Opola. Komisja zadaje
pytanie tej drugiej osobie: "Proszę omówić płyny, światła oraz przygotowanie do jazdy",
o dżizas, skoro koleś ma opowiedzieć wszystko to co dla mnie
przygotowali? No ale nic trzeba uważnie słuchać i wyłapywać cudze błędy
żeby samemu za to nie polecieć. No i pojawia się problem. Gość chciał
pokazać miarkę oleju i nie wie gdzie jest. Nachylam się przez ramię i...
no jasna cholera nie ma. Po prostu nie ma. Z tyłu słyszę złowieszcze: "No co Panowie? Nie możecie wskazać miarki?".
Zimny pot spływa mi po plecach. Przecież musi być, tylko gdzie? Jak nie
pokażemy to wracamy do domu. Komisja w śmiech, a my po sobie, co jest
grane? "W tym samochodzie miarka jest pod korkiem wlewu oleju, trzeba odkręcić korek i dopiero wyciągnąć miarkę. To francuz.".
W życiu o czymś takim nie słyszałem, widzę że koleś również, więc może
nie będzie źle. Nie jest źle, komisja się uśmiecha i każe pokazywać
dalej. Uffff. Koleś skończył. Pytanie do mnie czy kolega o czymś
zapomniał. Mówię z całą pewnością siebie na jaką mnie w tej chwili było
stać, że o sygnale dźwiękowym. Jest dobrze. "O czymś jeszcze?". Nie jest dobrze, zdecydowanie nie jest dobrze. "Przykro mi ale nie wiem". "A kierunkowskazy?".
Fakt nie było. I znowu dostaję tej spokojnej pewności, że już wkrótce, w
zasadzie to za minutę wyruszę w podroż do domu. Moje marzenia aby to
się już skończyło przerywa pytanie skierowane do mnie: "Proszę
wymienić kryteria zaliczenia zadania jazdy pasem ruchu do przodu i do
tyłu oraz powiedzieć w jakich przypadkach można zadanie powtórzyć a w
jakich zadanie jest przerywane". Helloł, czy szanowna komisja nie
raczyła zarejestrować, że kolega się pomylił a ja tego nie wyłapałem? Po
co ciągnąć tą farsę? No ale jednak. Trzeba trzymać fason do końca,
przecież tu jeszcze wrócę na poprawki. "No że trzeba jechać pasem
ruchu do przodu i zatrzymać się w miejscu wyznaczonym a potem wycofać i
znów się zatrzymać w miejscu wyznaczonym" - mówię. "I powtórzyć zadanie można jak się ktoś zatrzyma, albo najedzie kołem na linię, a jest przerwane gdy..." - "Jeszcze jedn błąd powoduje powtórzenie zadania". No jasne pogrążajcie mnie jeszcze. "Nie powiedział Pan o sytuacji gdy osoba nie zatrzyma się w miejscu wyznaczonym". No tak, nie powiedziałem. "A zadanie jest przerwane gdy osoba zdająca przekroczy linię lub potrąci słupek" - kończę. "Coś jeszcze?". Cholera jasna. Nie można po prostu powiedzieć że oblałem? Po co się tak pastwić? Czuję się jak w Milionerach "Czy to jest Twoja ostateczna odpowiedź?" - pytanie Huberta Urbańskiego odbija mi się teraz pustej czaszce. "A co jak ktoś stworzy zagrożenie?" - no tak to też przerywa egzamin. "Dobrze, proszę po kolei wsiąść i wykonać zadanie drugie czyli jazdę pasem ruchu do przodu i do tyłu".
Widać komisja lubi się bawić ludźmi. Obaj przejeżdżamy bezbłędnie,
trzeba tylko koniecznie pamiętać że druga osoba musi iść za samochodem.
Na koniec obaj słyszymy: "Wynik pozytywny, gratuluję".
Konsternacja, niedowierzanie. To nie może być prawda. Przy takich
błędach zaliczone? W tej drugiej komisji oblewali przecież za głupstwa.
Ale jednak. Oficjalnie 02.06.2012 roku, dokładnie 4 miesiące po
rozpoczęciu kursu, zdałem egzaminy na instruktora nauki jazdy kat. B.
Radość jak jasna cholera, gdy emocje opadły dopadły nas wszystkich dwie
rzeczy, ogromne zmęczenie oraz niewyobrażalny głód. Ale jest radość, po
tylu godzinach stresu jest radość. Zgadnijcie do której komisji trafiłem
na placu? :)
Teraz tylko trzeba zacząć szukać pracy.
Ale
o tym jak wyglądały przygody ze znalezieniem pracy oraz jak wyglądały w
końcu te dwa pierwsze tygodnie pracy, opowiem w następnym wpisie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz