poniedziałek, 23 lipca 2012

Początki nie są łatwe

Dziś mijają dwa tygodnie odkąd zacząłem pracować jako samodzielny instruktor nauki jazdy kat "B". Powinienem pewnie napisać zgodnie z tytułem postu jak to jest ciężko młodemu instruktorowi, jak to ma problem z topografią i że kursanci nie są wyrozumiali, itd. Cóż, nie napiszę tak. Wbrew pozorom jest całkiem miło i przyjemnie.

Ale zacznijmy od początku.

W 31-szej wiośnie swojego życia postanowiłem, że można by zmienić zawód. Trochę nad tym myślałem i wyszło, że instruktor nauki jazdy to brzmi dumnie. W sumie jako stary instruktor harcerski mam doświadczenie w pracy z ludźmi a jako były instruktor Europejskiej Rady Resuscytacji z zakresu BLS/AED mam doświadczenie w uczeniu. Do tego wszystkiego lubię jeździć samochodem i nawet całkiem nieźle znam przepisy. Po przeanalizowaniu wszystkich zadów i waletów, decyzja zapadła. Trzeba zebrać kasę.

1700 zeta piechotą nie chodzi, do tego 130 badania, 220 egzamin, 50 za zaświadczenie o niekaralności i 50 za wydanie legitymacji. Do tego trzeba doliczyć jeszcze zdjęcia, przejazdy itp pierdoły, więc trzeba było uzbierać te 2,5 tyś. Na szczęście na początku nowego roku podstawowa firma w której pracuję na co dzień wypłaca trzynastkę więc wystarczyło kilka miesięcy poczekać.

No dobra kasa jest i co dalej? Ano dalej trzeba było ukończyć kurs. Rozpoczęty 2 lutego, prawie każdy weekend - piątek, sobota niedziela. Po wykładach czas na praktyki. 30 godzin do wyjeżdżenia jako bagaż w eLce. Miałem bardzo dużo szczęścia, udało się trafić (o czym oczywiście wtedy nie wiedziałem) do moim zdaniem jednego z najlepszych instruktorów nauki jazdy w Krakowie. Instruktora który uczy myślenia za kierownicą i który bardzo dużo wymaga od kursanta. Co więcej bardzo dużo wymaga również od kandydata na instruktora, którego nie traktuje jak zło konieczne. Muszę przyznać, że te praktyki bardzo zweryfikowały moje zdanie na temat tego co sam potrafię i jakim chcę być instruktorem. Jestem ambitny, chcę być dobrym instruktorem dlatego zamiast wymaganych 30 godzin wyjeździłem dużo więcej. W między czasie miałem możliwość już siedzieć na prawym fotelu podczas nauki jazdy na placu manewrowym. Niby nic ale jednak człowiek się uczy jak działają te pedały po prawej stronie, jak ustawić lusterka, jak obserwować otoczenie samochodu, jak uważać za kursanta no i oczywiście jak mówić do niego aby ten zrozumiał. I tak zleciały te praktyki na jeżdżeniu, poznawaniu zupełnie wcześniej nie znanego dla mnie rejonu miasta, poznawaniu technik uczenia, poznawaniu swojej niewiedzy, ciągłego uczenia się. Muszę przyznać, że po tych praktykach nabrałem sporo pokory, wykłady były ciekawe i przydatne ale na pewno nie przygotowały mnie do roli instruktora tak jak te praktyki.

No i nastał 2 maja, zleciało jak z bicza strzelił. Jesteśmy po egzaminach wewnętrznych. Zabrałem papiery całej grupy i jazda do Wrocławia złożyć dokumenty aby wyznaczyli nam termin egzaminu. Dlaczego akurat do Wrocławia? Bo jak wieść gminna niesie, tylko tam da się zdać egzaminy :) Pani urzędniczka rzuciła okiem na dokumenty - 15 kompletów i podała datę. 2 czerwca 2012 roku.

No więc został miesiąc. Gorączkowe rozwiązywanie testów, dyskusje na TwarzoKsiążce wśród naszej grupy kursowej, rozwiewanie wątpliwości i tłumaczenie trudnych zagadnień. Miesiąc minął tak szybko jakby go w ogóle nie było. Pakujemy się w trzy samochody i ruszamy o 4 rano do Wrocławia.

Wrocław przywitał nas bardzo kapryśną pogodą. Niby nie pada, ale chmury są, wieje, raczej zimno. trudno pogoda przeciw nam, ale nie czas na myślenie o pogodzie. W holu Dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego ok 70-80 osób. Wszyscy czekają na egzamin. Dotarło do nas że jednak trochę nam tutaj zejdzie. Ale skoro powiedziało się A to trzeba iść za ciosem.

Na pierwszy ogień testy. Dwa zestawy, jeden podstawowy z przepisów, drugi rozszerzony z metodyki, psychologii i prowadzenia ośrodka. Czas start. Zerkam na testy i.... pustka w głowie. Dosłownie pustka w głowie. A przecież te testy rozwiązywałem w domu, czytałem ustawę, słuchałem uważnie na wykładach i robiłem notatki a tu dupa. No nic jakoś trzeba przez to przebrnąć. Oddaję kartki jako jeden z pierwszych, jakoś to będzie. Może się uda. Na korytarzu coraz więcej osób. Oczekiwanie w nieskończoność na ogłoszenie wyników. Prawie godzinę łaziliśmy jak po maturze ustnej i jak uczniaki dyskutując w jakim pytaniu jaka miała być odpowiedź. Już wiem że egzamin oblałem. Za dużo błędów zrobiłem. A ściślej za dużo o jeden. Ten jej pierniczony punkcik. No ale nic, trzeba trzymać fason i iść na ogłoszenie wyników z podniesioną głową. Zapraszają do sali. Zasada ogłoszenia prosta jak budowa cepa. Osoby wyczytane nie zdały, osoby których nazwiska nie padły na głos przeszły do następnego etapu tego specyficznego "Mam talent". Sprawa o tyle niefajna, że lista osób którym się nie udało nie jest ułożona alfabetycznie. Dlatego, pomimo pewności, że oblałem, ciśnienie jest. Przy każdym nazwisku zaczynającym się na moją literę serce wali jak przy skoku na bunge... zbudowanego ze stalowej linki... uwiązanej przy szyi... Skończyli czytać. Mojego nazwiska nie ma. Co to znaczy? Chwila niepewności, na pewno jest jakaś druga lista tylko na tej się miejsce skończyło. Nie jednak nie ma. Dopiero to do mnie dotarło. Nie wyczytali a to znaczy, że stresować trzeba się będzie dalej. Chwilowy szał radości. Niby już człowiek spokojny, niby już wie że ma to za sobą, oblał testy więc ma spokój, nie musi się więcej tego dnia stresować a tu guzik. Chciałeś chłopie to masz. Dwa etapy przed Tobą, a każdy gorszy od poprzedniego. Największy stres dopiero przed Tobą. No ale micha się cieszy. 1-0 dla mnie.

Znowu trzeba czekać. Drugi etap. Niby prosty ale kto go tam wie. Wchodzi się po kilka osób do sali, losuje karteczkę z tematem, chwila na przygotowanie a potem odpowiedź przed komisją. Normalnie jak na maturze. Tyle, że pytania bardziej powalone. Jak się ma szczęście to trafia się na pytanie w stylu: "Podaj hierarchię sygnałów i znaków na drodze", jak się ma pecha to się trafia na: "Wymień wszystkie osoby mogące na drodze wydawać polecenia kierującemu" lub "Wymień sytuację w których wolno wyprzedzać z uwzględnieniem wyprzedzania z prawej strony oraz zakazów". Temat pierwszy banał. 1,5 minuty mówienia. Te drugie, to tematy rzeki gdzie nie wiesz z której strony i w którym momencie padnie pogrążające Cię pytanie ze strony szanownej komisji. Miałem pecha. A jakże. Trafiłem na to trzecie pytanie. Spokój, tylko spokój może mnie uratować. Oprócz odpowiedzi na to konkretne pytanie trzeba też powiedzieć jakie są cele i środki, jaki jest typ lekcji itd. No, metodyka jednym słowem. Przesympatyczna pani psycholog na wykładach powtarzała nam: "Najlepiej zacząć wypowiedź od tego co się umie, tak  żeby zrobić dobre wrażenie na komisji. Zacznijcie właśnie od metodyki, powiedzcie te cele itd, a potem przejdźcie do tematu. Uspokoicie komisję, bo potem mogą wam zadać pytanie z metodyki lub psychologii i będziecie mieli problem. Pamiętajcie liczy się pierwsze wrażenie." Dobra, taki mam plan. Z metodyki czuję się nawet pewnie. Szybko kreślę na kartce plan swojej wypowiedzi. cele, środki,itp. Potem kilka słów o wyprzedzaniu i dadzą mi spokój. Przecież jest tyle osób nie będą mnie trzymali zbyt długo. Podobno trzymają osobę góra 5 min. Trudno, raz kozie śmierć. Podnoszę rękę, nie nie poddaję się, zgłaszam swoją gotowość pójścia na rzeź. Siadam przed komisją i słyszę słowa które momentalnie mnie mrożą a włosy stają dęba, nawet te w okolicy kostek u nóg. "To może niech pan zacznie od tematu pytania, a ja potem zadam jakieś pytanie z metodyki". No żeby was cholera jasna wzięła. Jedyne co teraz mam w głowie to cytat z pewnego filmu: "No i wylądował w pizdu.... i cały misterny plan też w pizdu...". I już wiem, że wrażenie zrobię, nie wiem czy będzie dobre ale na pewno będzie. No to jazda z tym koksem. Coś tam odpowiadam, coś pamiętam. Wybitne to to nie jest ale jakoś bardzo złe też nie. Komisja o dziwo dość wyrozumiała, podpowiada, każe się ponownie zastanowić jak się palnie głupstwo. Wreszcie słyszę, że komisja już wie wszystko co chciała wiedzieć. Zostaje pytanie z metodyki. Miła pani psycholog prosi o wymienienie trzech faz lekcji. Uffff emocje chwilowo siadły. Pytanie banalne. 2-0 dla mnie. Etap zaliczony.

Teraz szybko coś zjeść i trzeba jechać prawie za miasto na etap trzeci, najgorszy czyli plac manewrowy. Tutaj kolejność odwrócona więc trochę się naczekam. Dwie komisje, jedna do kat B, druga do wszystkich pozostałych. Zasady dość proste. Dwie osoby, jedna wciela się w kursanta druga w egzaminatora. Kursant ma pokazać wszystkie płyny oraz całe oświetlenie zewnętrzne, egzaminator ocenia czy dobrze. W dowolnym momencie gdy tak zadecyduje komisja osoby się zamieniają rolami. Potem każda z tych osób ma przejechać pasem ruchu do przodu i do tyłu, czyli stary dobry łuk. Jak się okazało komisja oblewa ostro za byle głupstwa. Za nie powiedzenie jak się sprawdza poziom płynu chłodniczego, za złe światło, za brak upewnienia się czy wszystkie drzwi pojazdu zamknięte, za brak upewnienia się czy można bezpiecznie ruszyć, itp. Osoby oceniają się również nawzajem. Więc jeśli jedna osoba popełni błąd a druga tego nie wyłapie to oblewają obie. Oczywiście wśród oczekujących zarówno przed testami jaki przed placem mnóstwo teorii i rad. Jedyne wyjście zamknąć się w sobie, po swojemu na spokojnie się stresować i nie słuchać innych. W końcu ta druga komisja skończyła egzaminować inne kategorie i zabrała się za B. Jak się okazało później była o wiele bardziej wyrozumiała, ale nie uprzedzajmy faktów. Pada moje nazwisko, oraz nazwisko jakiejś osoby której nie znam. Ktoś z Opola. Komisja zadaje pytanie tej drugiej osobie: "Proszę omówić płyny, światła oraz przygotowanie do jazdy", o dżizas, skoro koleś ma opowiedzieć wszystko to co dla mnie przygotowali? No ale nic trzeba uważnie słuchać i wyłapywać cudze błędy żeby samemu za to nie polecieć. No i pojawia się problem. Gość chciał pokazać miarkę oleju i nie wie gdzie jest. Nachylam się przez ramię i... no jasna cholera nie ma. Po prostu nie ma. Z tyłu słyszę złowieszcze: "No co Panowie? Nie możecie wskazać miarki?". Zimny pot spływa mi po plecach. Przecież musi być, tylko gdzie? Jak nie pokażemy to wracamy do domu. Komisja w śmiech, a my po sobie, co jest grane? "W tym samochodzie miarka jest pod korkiem wlewu oleju, trzeba odkręcić korek i dopiero wyciągnąć miarkę. To francuz.". W życiu o czymś takim nie słyszałem, widzę że koleś również, więc może nie będzie źle. Nie jest źle, komisja się uśmiecha i każe pokazywać dalej. Uffff. Koleś skończył. Pytanie do mnie czy kolega o czymś zapomniał. Mówię z całą pewnością siebie na jaką mnie w tej chwili było stać, że o sygnale dźwiękowym. Jest dobrze. "O czymś jeszcze?". Nie jest dobrze, zdecydowanie nie jest dobrze. "Przykro mi ale nie wiem". "A kierunkowskazy?". Fakt nie było. I znowu dostaję tej spokojnej pewności, że już wkrótce, w zasadzie to za minutę wyruszę w podroż do domu. Moje marzenia aby to się już skończyło przerywa pytanie skierowane do mnie: "Proszę wymienić kryteria zaliczenia zadania jazdy pasem ruchu do przodu i do tyłu oraz powiedzieć w jakich przypadkach można zadanie powtórzyć a w jakich zadanie jest przerywane". Helloł, czy szanowna komisja nie raczyła zarejestrować, że kolega się pomylił a ja tego nie wyłapałem? Po co ciągnąć tą farsę? No ale jednak. Trzeba trzymać fason do końca, przecież tu jeszcze wrócę na poprawki. "No że trzeba jechać pasem ruchu do przodu i zatrzymać się w miejscu wyznaczonym a potem wycofać i znów się zatrzymać w miejscu wyznaczonym" - mówię. "I powtórzyć zadanie można jak się ktoś zatrzyma, albo najedzie kołem na linię, a jest przerwane gdy..." - "Jeszcze jedn błąd powoduje powtórzenie zadania". No jasne pogrążajcie mnie jeszcze. "Nie powiedział Pan o sytuacji gdy osoba nie zatrzyma się w miejscu wyznaczonym". No tak, nie powiedziałem. "A zadanie jest przerwane gdy osoba zdająca przekroczy linię lub potrąci słupek" - kończę. "Coś jeszcze?". Cholera jasna. Nie można po prostu powiedzieć że oblałem? Po co się tak pastwić? Czuję się jak w Milionerach "Czy to jest Twoja ostateczna odpowiedź?" - pytanie Huberta Urbańskiego odbija mi się teraz pustej czaszce. "A co jak ktoś stworzy zagrożenie?" - no tak to też przerywa egzamin. "Dobrze, proszę po kolei wsiąść i wykonać zadanie drugie czyli jazdę pasem ruchu do przodu i do tyłu". Widać komisja lubi się bawić ludźmi. Obaj przejeżdżamy bezbłędnie, trzeba tylko koniecznie pamiętać że druga osoba musi iść za samochodem. Na koniec obaj słyszymy: "Wynik pozytywny, gratuluję". Konsternacja, niedowierzanie. To nie może być prawda. Przy takich błędach zaliczone? W tej drugiej komisji oblewali przecież za głupstwa. Ale jednak. Oficjalnie 02.06.2012 roku, dokładnie 4 miesiące po rozpoczęciu kursu, zdałem egzaminy na instruktora nauki jazdy kat. B. Radość jak jasna cholera, gdy emocje opadły dopadły nas wszystkich dwie rzeczy, ogromne zmęczenie oraz niewyobrażalny głód. Ale jest radość, po tylu godzinach stresu jest radość. Zgadnijcie do której komisji trafiłem na placu? :) 

Teraz tylko trzeba zacząć szukać pracy.

Ale o tym jak wyglądały przygody ze znalezieniem pracy oraz jak wyglądały w końcu te dwa pierwsze tygodnie pracy, opowiem w następnym wpisie.